Z dużym zainteresowaniem włączyliśmy miniserial Netflixa „Wodnikowe wzgórze”, nakręcony na podstawie słynnej powieści Richarda Adamsa pod tym samym tytułem (w polskim przekładzie Krystyny Szerer nakładem Wydawnictwa Literackiego). Tym bardziej, że mamy w pamięci film animowany z 1978 roku, który pod tytułem „Wzgórze królików” opowiadał tę samą opowieść.
A dlaczego mamy w pamięci? Bo w naszych dziecięcych umysłach zagnieździł się jako jeden z bardziej wieloznacznych, momentami po prostu budzących lęk filmów animowanych. O tak, dzięki temu fascynował i dzięki temu zapadł w pamięć.
Noamowi Murro, izraelskiemu reżyserowi odpowiedzialnemu za netfliksową wersję „Wodnikowego wzgórza”, udało się zachować ten budzący lęk klimat filmu sprzed 40 lat (czy to także klimat książki Adamsa, nie możemy się wypowiedzieć, jeszcze jej nie czytaliśmy).
Rzecz zaczyna się ni mniej, ni więcej, a od mitologii – od razu wiemy więc, że będzie tu mowa o rzeczach najistotniejszych. W formie bardzo atrakcyjnego wizualnie teatru cieni (o teatrze cieni pisaliśmy kiedyś na blogu: https://www.fajnedziecko.pl/teatr-cieni/ i tu: https://www.fajnedziecko.pl/teatr-cieni/ ), który jako forma estetyczna znakomicie nadaje się do opowiadania o pradziejach. Poznajemy więc Frysa – jakiś rodzaj boga, twórcy króliczego świata, dowiadujemy się także o momencie, kiedy króliki stały się z jednej strony łowną zwierzyną dla wszelkiej maści wrogów takich jak drapieżne ptaki czy inne zwierzęta, a z drugiej strony o otrzymaniu specjalnych cech, które pomogą uniknąć zagrożenia, czyli o skocznych nogach czy długich uszach. Krótko mówiąc: typowa opowieść założycielska o stworzeniu świata, wypędzeniu z raju i poznaniu światowych zagrożeń.
Zagrożenie mogłoby być słowem-kluczem, otwierającym miniserial – bo mówi on o tym, że świat to miejsce pełne zagrożeń, rzeczywistych lęków i niemożności przewidzenia wszystkiego. O tak, ten serial bardzo poważnie traktuje to, o czym mówi, a także ludzi, do których mówi.
Na poziomie fabularnym znów mamy coś na kształt mitologii przemieszanej z Biblią: Piątek, królik będący rodzajem Kasandry, wieszczy rychły koniec sielanki w obecnej królikarni. Niemal nikt nie traktuje jego wizji poważnie, co skończy się jak zawsze: uratuje się tylko garstka tych, którzy uwierzyli w słowa proroka. Ci, którzy uwierzyli, przechodzą przez kolejne trudności (ba, jakie trudności, śmiertelne niebezpieczeństwa!), są jak naród Izraela tułający się przez 40 lat po pustyni, szukając ziemi obiecanej, a co i rusz trafiając na kolejnych wrogów i kolejne katastrofy.
Jeśli brzmi to mrocznie, to tak właśnie jest: serial jest mroczny, ale nie beznadziejny, tj. mówi o prawdziwej grozie istnienia, ale pokazuje też, że wspólnie udaje się tej grozie przeciwstawić. Ale nawet wizja wspólnoty nie jest sielankowa: jest ona targana ciągłymi konfliktami i ciągłą niepewnością, kiedy od temu komu zaufasz zależy to, czy przeżyjesz. Łatwo sobie wyobrazić jak stresujące to środowisko – a jednak premią za zachowanie jedności jest życie.
„Wodnikowe wzgórze” to serial szalenie ambitny. Już sama obsada pokazuje, jak wysoko mierzył Netflix: w oryginalnej wersji głosy podkładali m. in. zdobywczyni tegorocznego Oskara Olivia Colman, James McAvoy, Ben Kingsley, Rosamund Pike – gwiazdy z najwyższej półki. Co ważne, twórcom udaje się osiągnąć ambitne cele, które sobie założyli: opowiedzieć o świecie na poważnie, bez ukrywania grozy, bez fałszywej nadziei. Kiedy w pierwszym odcinku króliki przechodzą nocą przez ciemny las, widzimy, że ta opowieść jest bajką czy baśnią opowiedzianą tak, jak opowiadano je przed erą Disneya czy Pixara: kiedy groza budzi prawdziwy lęk, a decyzje bohaterek i bohaterów mają konsekwencje ostateczne. Taka opowieść jest trudna do oglądania, szczególnie kiedy jest się dzieckiem wchodzącym w wiek odczarowywania świata, z drugiej jednak strony daje satysfakcję jaką dać może tylko poczucie, że ktoś tu traktuje nas bardzo poważnie i, dodatkowo, świetnie rozumie stawki, o które gra.
Na koniec kilka słów o oprawie wizualnej i muzyce. Ta druga skalą i jakością odpowiada całości, jest znakomita, ambitna, mroczna. Oprawa wizualna jednak, nie licząc znakomitej sceny z teatru cieni, kuleje: komputerowa grafika w tym serialu cierpi na chorobę, która dotyczyły gier wideo jakieś 10 lat temu. Twórcy, starając się stworzyć jak najbardziej realistyczną grafikę, robili wtedy idealne drzewo, but, kurtkę, trawę, wodę – kiedy jednak wszystkie te elementy zostały zebrane do kupy, szczegółowość, umiłowanie detalu powodowało u patrzącego poczucie dziwności, nierzeczywistości. Twórcy gier wyszli z tego dziecięcego wieku realistycznej grafiki, zrozumieli, że bez szumów, brudów i przetarć nie będzie rzeczywiście realistycznej grafiki. Natomiast twórcy „Wodnikowego wzgórza” jeszcze tej lekcji nie odrobili – umiłowanie detalu swoim ciężarem przygniata patrzącego.
Zastrzeżenie z ostatniego akapitu nie ma jednak dużego znaczenia: serial „Wodnikowe wzgórze” jest wielki, bierze się za bary z największymi tematami egzystencji, które trzeba przemyśleć by nie tkwić w myśleniu życzeniowym i naiwności. Pamiętajcie jednak: oglądacie na własną odpowiedzialność!