Tam, gdzie żyją dzikie stwory” to książka-legenda. Reprodukowana non-stop, jest czytana przez całe pokolenia Amerykanów, chociaż w Europie nie zdobyła takiej popularności. Amerykanie generalnie cenią swoją sztukę i kulturę, dlatego ich kanony literackie zawierają doskonałe książki, ale w znacznej mierze produkcji amerykańskiej. Piszę o tym dlatego, bo kolejne zdanie może zaszokować niejednego i niejedną z Was: stawiam tezę, że „Tam, gdzie żyją dzikie stwory” ma w Stanach taki status, jak w Europie „Mały Książę”. Czyżby więc Sendak, autor książki, był de Saint-Exupery’m?
„Mały Książę” po amerykańsku?
Książka, wydana w Polsce DOPIERO w 2014 r. (sic!), przez wydawnictwo Dwie Siostry, z przekładem Jadwigi Jędryas, opowiada historię kilkuletniego chłopaka, który niesiony zbyt dużą energią łobuzuje pewnego wieczoru w rodzinnym domu, w przebraniu wilka (według tekstu, według mnie to przebranie mogłoby też uchodzić za białego tygrysa czy połączenie żbika z niedźwiedziem polarnym).
Max dziurawi więc ściany gwoźdźmi, straszy białego teriera, hałasuje. Za karę mama posyła go do pokoju (co ciekawe, podobnie jak w książkach Khoa Le, dorośli istnieją w książce Sendaka potencjalnie, jako głosy, nieobecni na ilustracjach, jak u Le, gdzie widać wyłącznie ich rękę, tułów, sylwetki ukazane od tyłu). Książka powstała w 1963 roku (w 1991 została odświeżona przez autora), wtedy taka kara nie była jeszcze uznawana za dręczenie potomstwa.
Wyobraźnia pomaga się Maxowi wydostać z ciasnego pokoju – kiedy zostaje w nim zamknięty, pokój zamienia się w las. Las prowadzi do nabrzeża, na którym czeka łódź z rozpiętym żaglem i imieniem chłopca w nazwie. Jego podróż nie jest sielanką: rzecz dzieje się nocą, przy pełni księżyca w lesie, wody, po których chłopiec żegluje, są wzburzone, na niebie zalegają ciężkie, burzowe chmury. Wreszcie chłopiec trafia na przedziwną wyspę zamieszkaną przez dzikie stwory (mama Maxa, zanim posłała do pokoju, nazwała chłopca „dzikusem”). Stwory są duże i z pozoru groźne: wielkie rogi, pazury, ostre kły. Rycząc i machając łapami, chcą wystraszyć chłopca, ten jednak nie poddaje się zastraszaniu i stanowczo daje odpór i strachowi, i dzikim.
Wtedy obierają Maxa za króla – uznały, że skoro nie dał się wystraszyć, Max jest najdzikszym ze stworów. Na kolejnych planszach już wspólnie odgrywają dzikie harce: wycie do księżyca, zwieszanie się z gałęzi. Dzika zabawa trwa do świtu, kiedy Max, wykończony, sam krzyczy do stworów „Dość tego!”, wysyłając ich do łóżka… bez kolacji. Po przebudzeniu chłopiec udaje się do swojej łódki, w której, przy towarzyszeniu krzyku i pożegnań ze strony swoich przedziwnych podwładnych, odpływa do swojego pokoju. Tym razem morze jest spokojniejsze, a na niebie zamiast chmur widać Księżyc i gwiazdy. Okazuje się, że po powrocie w pokoju coś na Maxa czeka… Bardzo generalizując, można powiedzieć, że o ile „Mały Książę” – spokojny, delikatny chłopiec o nienagannych manierach i cichym głosie wydostaje się ze swojej planety po to, by pomóc swojej Róży, przy okazji poznając zasady wedle których ułożony jest świat, o tyle Max jest jego przeciwieństwem: głośny, niegrzeczny, ze swojego pokoju ucieka po to, by lepiej zrozumieć powodujące nim emocje i, być może, dojść z nimi do jakiegoś porozumienia.
O książce Maurice’a Sendaka prawdopodobnie napisano wszystko, dlatego zachęcam Was do odkrywania kolejnych poziomów odczytań tej książki. Róbcie to z dziećmi, bo one ze swoją nieskrępowaną wyobraźnią potrafią znaleźć takie znaczenia poszczególnych scen, o których filozofom i dorosłym się nie śniło.
Polecam także film fabularny, powstały przed kilkoma laty na podstawie książki Sendaka – o ile fabułę znacznie rozciągnięto (bo jak inaczej zrobił pełen metraż na podstawie książeczki mającej kilkadziesiąt stron i tekst który można by zapisać w kilkunastu tweedach?), to jednak twórcom udało się zachować surowy, realistyczny, niepolany lukrem klimat książki Sendaka.
Tutaj dodam, że on jest także autorem ilustracji – używa stonowanych kolorów, kreskę ma wszechobecną, trochę jak w rycinach Alberta Durera. Stwory, jakie wykreował autor, nie bez powodu stały się ważną częścią wizualnej wyobraźni pokoleń Amerykanów, zapewne dostając się również do ich snów.